6.6.13

Myślałam ze uciekam z pola minowego w wietnamską dżunglę, w której będę musiała przetrwać jedząc trzcinę cukrową, a okazało się, że wystarczyły dwie godziny rytuału przejścia sponsorowanego przez Ryanair, bym zapomniała o ciągnącej się za mną wojnie. Nie musiałam nawet otrzepywać się z kurzu.

Zachwyt przyćmił złość, pretensje, paranoje. Z miejsca nie zakochuję się w miejscach tylko czasem w ludziach, tak myślałam, ale póki co rzeczywistość wygląda odwrotnie. Są chwile, gdy nie dziwią mnie już tak bardzo palmy, turkusowe morze i kwitnące kaktusy. Częściej jednak rozglądam się dookoła z niedowierzaniem i staram się nie płakać 
z nadmiaru wrażeń. Mam pełną świadomość tego, ze jestem w raju. 

Otwieram opakowanie perfum które dostałam pół roku temu w innym świecie, w innym życiu. Najpierw boję się, że z kartonowego pudełka wyfruną słonie jak z szachownicy
w 'Jumanji', że znowu poczuję znajome bicie serca  a aligatory wciągną mnie w wir brudnej
i obrzydliwej rzeki. Nie czuję jednak nic. Słyszę śpiew flamingów, gdy wracam o 4 rano do domu i zapach kwitnących pomarańczy. 

Nienawidzę przypowieści o nowym poczatku, rownie mocno irytuje mnie krytykowanie przeszłości, w której tkwiło się obiema nogami i z pełnym zaangażowaniem. I za którą bez zastanowienia skoczyłoby się w ogień jeszcze kilka miesięcy temu.

Mam ogromny dług wdzięcznośći wobec tej burzy, która go zgasiła. Zawsze kochałam burze.

11.2.13


'What to do with rain, with snow, with sleet, with leaves, with comets, with hail, with lightning, with apples, pears and plums, nature shaking out her excess, the gravity delighting objects that spill around my head? Get an umbrella. A folding, pocket-sized all-weather-friend to bounce off the booming world and keep me dry when I should be drenched through. 

Shall I be dry?(...) I can live like that under the rim of consciousness in the nylon-shelter of my own thoughts, safe from beauty's harm.(...) But only through feeling can I get at thinking. '


Szukam w sobie resztek cynizmu, ale dziś pochowały się niczym czerwone krwinki
w aortach 
w odcinku "Było sobie życie". Moim marzeniem jest umieć stanąć z boku
i obśmiać z nienagannym urokiem ten mikrokosmos, który tworzyliśmy. W sumie, jeśli już
o owadach mowa, z priczeski całkiem przypominam Pszczółkę Maję, ty też masz pewne cechy jej życiowego partnera. Ze względu na tę właśnie umiejętność autokpiny na poziomie ekstremalnym, pragnę przelecieć Lenę Dunham. Czuję się jednak bezradna, mój język nie jest giętki. Jest sztywny. Jak bardzo. Obejdzie się bez metafor.


(Mikro)Kosmos? Grecy używali tego słowa mając na myśli "doskonałość", współcześnie często używa się go, by opisać chaos. Stanowimy doskonałą ilustrację tej etymologicznej ewolucji. Nie chcę  być już ogonkiem w tym średniku, który tworzyliśmy. Stoję sama na końcu zdania. Na końcu i skraju wszystkiego, co miałam ci do powiedzenia. Jestem jak glottal stop, głębokim oddechem miedzy jednym dźwiękiem a drugim. Choć chciałabym być jak schwa, (which is never stressed), ale na razie daleko do tego. 

Letnie, duszące powietrze kojarzy mi się z tobą. Poznałam cię podczas upalnego, agresywnego lata, kiedy nie miałam już nic do stracenia. Byłam czystym arkuszem papieru w Excelu, który ty mogłeś zapisać, tak jak wystukiwałeś później swoje genialne teksty: powoli, ale konsekwentnie i logicznie. Tamtej nocy lało, tak mocno jak teraz pada śnieg.
Nie klikam 'clear sheet' z łatwością. Mogę przeprosić. Mogę stawiać zarzuty. Mimo podziwu, szacunku, pragnień, uwielbienia jakie do ciebie żywię, oskarżam cię
o współudział. Ale w duchu, przed sobą. Nie wydam cię nikomu

Dookoła mnie dzieją się cuda. W równoległych mikrokosmosach rodzą się dzieci tak małe, że ich palce muszę oglądać pod mikroskopem. Istnieje, kurwa, jakieś szczęście, jakiś spokój. Dosyć pastwienia się nad sobą, dosyć koszmarów. Dosyć zabandażowanych jak u mumi nóg i szpitali o kuriozalnie białych ścianach. Nie będę płakać, gdy wyląduję sama na lotnisku w Rzymie choćbym miała oślepnąć z wysiłku. 

'I blame myself for my part in my crime. Collusion in too little life, too little love. I blame myself. That done, I can forgive myself. Forgive the rotting days when the fruit fell and was not gathered. The waste sad time. Punishment enough. Enough to live wedged in by fear. Call the rain.'
/Jeanette Winterso, 'Art & Lies'

1.3.12

Moje pozbawione lekarskich pieczątek żółte papiery tworzą bardzo gruby segregator, w którym wciąż przybywa nowych zakładek. 

Według klasycznego behawioryzmu z tego tytułu posiadam pełne prawo do kierowania zażaleń na adres domu, w którym się wychowałam. Idąc tym tropem ja śliniłam się doskonale i bardzo obficie: to żarówka bywała przepalona. Trop to bardzo dla mnie wygodny ale katolickie wychowanie zrobiło swoje i jednak bliżej mi do samobiczowania się niż do uznania, że za wszystkie moje upośledzenia odpowiada ktoś inny. Oddałabym wszystko za umiejętność umywania rąk i rozkoszowania się zapachem mydła. Ja jednak wciąż wymierzam sprawiedliwość obgryzając do krwi paznokcie.

Ty też nie widzisz we mnie efektu ubocznego seksualnej interakcji dwóch osób, hybrydy dwóch kodów genetycznych zmaterializowanych w postaci niezgrabnej kaczki krzyżówki. Widzisz mnie taką jaka jestem sui generis i w oderwaniu od wszystkiego. Liczysz, że jestem czymś więcej niż efektem genów, wspomnień, wyuczonych odruchów i technik wychowawczych. Nie dzielisz mnie na pół. Czuję ulgę, że nie masz takiej mocy: gdybyś rozłożył mnie na czynniki pierwsze po prawej (zgodnie z politycznymi przekonaniami) umieszczając to co dostałam po tacie a po lewej to, co po mamie mogłoby się okazać, że nie zostało nic pośrodku. 

Nie, nie wyrzekam się odpowiedzialności za koszmary, które nam funduję. Moje tłumaczenie jest mętne jak Twoja niedopita wczorajsza kawa z mlekiem. A już na pewno jest mniej sugestywne i spektakularne niż recital które zdarza mi się urządzać. Autorski i w stu procentach improwizowany. Przepraszam, że masz gwarantowane miejsce w pierwszym rzędzie. Wciąż wiele mi brakuje do wdzięku Beaty Kozidrak.

Ale uwierz mi, gdy zamieniam się w Mr Hyde'a nie robię tego dla artystycznej satysfakcji.  To trochę tak jakbym podczas pięknego letniego popołudnia nagle wpadała do czarnej dziury i zapominała, że gdzieś tam w oddali fruwają motylki a Ziemia posiada dwa zwrotniki. Gdy czuję, że rozmagnetyzowują się bieguny ucieczka do wieśniackich gestów, krzyku, i prostego systemu kar i nagród wydaje mi się łatwiejsza do zniesienia niż niezidentyfikowana panika, która zjada moje wnętrzności.

Jedną z nielicznych teorii, które do mnie przemawiają jest ta o jedności ciała i umysłu. Wierzę w nią nie tylko dlatego, że nie uznając istnienia duszy identyfikuję (bardzo prymitywnie) swoje wnętrze i emocje z twarzą i ciałem. Często skutkuje to intifadą przeciwko opresji narzuconej przez moją fizyczność. Walczę bowiem o każdy jej centymetr. Pilnuję by w reprezentowaniu tego, co chcę przekazać była precyzyjna jak ostrze twardego ołówka. Zabrzmi to głupio do granic możliwości ale chyba chcę by była doskonała. Dookoła atrakcyjne czterdziestki i pięćdziesiątki, matki, żony i już nawet nie kochanki opowiadają o pięknie godzenia się ze swoją prezencją i o tym, jak histeryczne jawią im się doświadczone w młodości frustracje. Nie do końca rozumiem jak można zdystansować się od czegoś co jest ze mną ciągle, od czego nie mogę odpocząć- od mojego ciała. Nie wykluczam, że jestem po prostu jakoś osobliwie tępa w tej kwestii a w Twoim zarzucie dotyczącym niewspółmierności moich dylematów do inteligencji jest sporo prawdy.

W monolityczność ciała i mózgu wierzę również dlatego, że myśli potrafią wpędzić mnie w namacalną fizyczną katatonię. Nie jest to ani miłe, ani egzotyczne ani w żaden sposób wzbogacające doświadczenie. Jest ono, prawdę powiedziawszy, chujowe i wykańczające. 

Walczę o to by zbiór moich demonów okazał się zbiorem otwartym: wciąż ostentacyjnie pokazuję im wyjście. Kuszę perspektywą zmiany lokum, stale podwyższam czynsz. 

Zostają.

Ale uwierz mi, znudzi im się tutaj. 

26.2.12

Lustra nadal pękają na dźwięk mojego krzyku przerażenia. Między innymi z tego powodu dużo niepokoju i dziwnego wstydu kosztowało mnie zajrzenie na tego bloga. Jak zwykle najbardziej boję się siebie samej- pod tym względem wszystko u mnie po staremu. 

Próbując znaleźć jakiś sensowny nowy szablon usłyszałam zza ramienia "Weź ten z drutem kolczastym. Będzie najlepiej oddawał treść." Zatem, jak widać, było się czego bać. 

Okazało się, że oprócz biegania, robienia na drutach, cielesnych uciech i babskich wieczorków, również całe to "pisanie" ma dla mnie wartość terapeutyczną. Bardzo mało wiem o sobie a jeśli już coś wiem to to, że jeżeli wiem, że coś o sobie wiem to muszę się tego kurczowo trzymać. Z pełną świadomością kameralnych warunków i skromnej widowni. Anonimowość w internecie chyba wciąż mnie podnieca równie mocno  jak moją babcie kręcenie kiełbasy. 

A ponieważ od kilku miesięcy moje demony bawią się ze mną w chowanego postanowiłam znowu podjąć tę zabawę. Moje nienazwane, niewrzucone do żadnej szuflady z depresjami, nerwicami, anoreksjami, PMS-ami i nałogami. Żeby to! Ale nie, nie mogę ich oddać, włożyć do któregokolwiek katalogu. Wrzucić jak niechciane dziecko do okienka nadziei. Są moje -obrzydliwe, wkurwiające, lepkie i złośliwe do szpiku kości. A jednak moje pisanie sprawia, że chwilowo składają swój melanż do koszyczka i idą wypisywać antysemickie hasła na murach przy PKP albo żenić papierosy na Madro.


Bo chodzi o to, jestem dorosłą, albo prawie dorosłą kobietą, która wciąż nie potrafi rozplątać tej samej skakanki, którą dostała na piąte urodziny. Naiwnie liczyłam, że mi w tym pomożesz- w końcu chodzisz już do ósmej klasy. To chyba największy błąd jaki wszyscy popełniamy w tym barłogu na literkę "m".

Miałam jednak swoje powody- pozwól, że przez chwilę będę tą prawdziwie wdzięczną samicą. Bo chwyciłeś mnie mocno za rękę gdy przechylałam się już w stronę krawędzi. Dlatego codziennie obiecuję sobie, że będę ponad tę codzienność. Oczywiście zwykle przegrywam. Związek to słuchanie swojej ulubionej muzyki w słuchawkach. Nigdy nie byłam w tym dobra. Być może na tym polega moja niedojrzałość ale akceptacja jedności miejsca, czasu i obsady przyprawia mnie o lekki niepokój. Również na tym, że wpadam w ekstrema i nie implikuję stanów pośrednich.

Ten węzeł tylko ja mogę rozsupłać, choćbym miała go sama pogryźć, podpalić czy po raz kolejny zarzygać. Ale dziękuję, że to znosisz. Ze sprzeczności, które mnie cechują bardzo trudno wyciągnąć medianę a mimo to udaje Ci się to. Strasznie mi wstyd, że jest na tym świecie ktoś, kto widział mnie w totalnie żałosnych konfiguracjach. I strasznie mi miło że mimo to wciąż chce oglądać moją parszywą mordę.

Nie podoba mi się, że wszystko jest sinusoidą. Że po ekscytujących zmianach przychodzi zmierzyć się z przewidywalną sekwencją zdarzeń, która natychmiast mnie nuży. Zamieniłam moje 5 metrów na blisko 15 razy więcej. Zmieniłam miasto, zaczęłam nowe, świetne studia i pracę marzeń. Trochę na zapas zaczynam się jednak bać rutyny. Pomimo splotu genialnych wręcz okoliczności wciąż dostrzegam tylko profanum, nie wierzę w cuda, objawienia, porządek świata, rzeczy i życia, uspokajającą moc słów"tak po prostu ma być" i teorię predestynacji. Wciąż postrzegam wszystko jako zbiór przypadków, nie dostrzegam znaków, nie jestem wdzięczna i nie przemawia do mnie retoryka winy i kary albo ta akcentująca proporcjonalną zależność pomiędzy techniką ułożenia pościeli a jakością snu. Nie uważam, że ruch skrzydeł motyla na Tajwanie sprawił, że poznałam ukochaną osobę. Piszę o tym z zazdrości. Chciałabym witać każdy dzień z jakąś ufnością a oddanie moich lęków w dobre ręce dobrotliwego pana z brodą albo zrzucenie ich na karb słabej karmy rozwiązałoby wiele moich dylematów.

Ostatnio głęboko wierzę tylko i wyłącznie w geniusz twórców krzyżówek "Przekroju". Mam nadzieję, że wkrótce będę mogła ogłosić światu, że rozwiązałam całą sama.

Co do szablonu- stanęło na obrazie mojego ukochanego Magritte. Zawsze jarałam się nim bardziej niż Dalim.

Przeboleję słuchawki. Najwyżej od nich ogłuchnę. Widok jak rapujesz wymachując łokciem jest tego wart.

9.5.11

Nie krytykuj tej wiosny Agnieszko bo to nasza pierwsza- napisał Przybora do Osieckiej.
Drobisz do Szcześniakowej powiedziałby raczej coś w stylu Nie drzyj się kochanie, przecież jest pięknie a chemia między nami napierdala.
Nie pozostaje mi nic innego jak się zamknąć i przyznać, że miałby absolutną rację.
Jestem psychoaktywna. Podsumowanie mnie tym przymiotnikiem i to był strzał w dziesiątkę.  Znaczy to tyle, że w zależności od okoliczności jestem niewolnicą własnego cyklu miesiączkowego, tabletek, pogody, kaca. Wyczuwam bardzo dotkliwie każde, najdrobniejsze odchylenie od normy na wykresie, jak sprzęt AGD, który rozgrzewa się i rumieni gdy wkładasz w niego wtyczkę.

Zatem publicznie apeluję: bądź ponad moimi fochami, irracjonalnymi wiskami i odlotami. Tak jak jesteś teraz. Nie daj się wciągnąć w tę trąbę powietrzną, którą tworzę dookoła. Pod maską agresora permanentnie uśmiecha się we mnie małe dziecko wciąż niedowierzające jaki wspaniały prezent dostało pod choinkę. Ani mi się śni rozklejać te klocki Lego, 
z których zbudowałeś moją beztroskę.
Przepraszam za godny pogardy związkocentryzm. Przez ostatnie tygodnie ta infantylna dziewczynka darła we mnie mordę tak głośno, że muszę w końcu dopuścić ją do głosu.

Miałam ostatnio okazję teleportować się do czasów gdy wszystkich najbliższych miałam tu, na Podlasiu. Zadziwiające, że im więcej się zmienia tym ten nasz basic okazuje się mocniejszy. W, wtargnąwszy wczoraj przypadkiem na finał babskiego wieczorku stwierdził, że my cztery jesteśmy jak sekta. Traktuję to jako komplement. 

Bez pachniał dziś tak intensywnie gdy wracałam z pracy, że chyba się naćpałam. Bo miałam myśl niepodobną do mnie zupełnie. Pierwszy raz w życiu w moje urodziny mam tylko jedno życzenie: żeby nic, ale to nic, oprócz drobiazgów nie miało czelności się zmieniać!
I błagam niech S zawsze nazywa mnie Pankówą! I niech nie spełni się to czego mi życzył: gromady małych panków. Wystarczy mi jedno upośledzone dziecko, które mam w głowie.


POLECAM! Emejzin!

4.3.11

To będzie post post. Postsesyjny, postalkoholowy, postferyjny, postmelanżowy. Może trochę niedopracowany ale wygłodniały tłum domaga się kolejnej porcji porad jak (nie)żyć.
W jednym z artykułów w dziś przeczytanych 'WO extra' autorka stwierdza, że większość blogów to 'porzucone łódki dryfujące przez wieczność po cybernetycznym oceanie'. Nie lubię słowa 'wieczność' ani tym bardziej 'większość' a mojego blogaska kocham do szaleństwa 
i żadne porzucanie w grę nie wchodzi.

Znów wykopano mnie z pędzącego i pachnącego gandzią samochodu bez dachu wprost na pustynię, na której przyjdzie mi gadać do zasuszonych kaktusów. Nienawidzę tego, kulę się zatem i obrażam chwilowo na cały świat.

Przeżyłam tej zimy kilka defloracji jednak żadne nie bolały. Począwszy od tego, że ja, dziecko podlaskich łąk i bałtyckiego morza ujrzałam w końcu góry zimą skończywszy na nauce jazdy na snowboardzie (fanfary i standardowa jednostka wymiany na "l' dla W za cierpliwość). W drodze górnolotnie przysięgałam sobie rozstanie z meliniarskim ‘kurwa’, ale już pierwszego dnia na stoku pojęłam, że muszę to chrześcijańskie postanowienie przełożyć na czas bliżej nieokreślony. Tym rzeczownikiem zresztą ochrzciłam pieszczotliwie deskę. Powinnam napisać filozoficzny esej, że krew, pot, sperma i łzy jak u Elda, wszystko oprócz łez się bowiem zgadza, ale chyba poprzestanę na stwierdzeniu, że było klawo i na fest. 
Odnalazłam ostatnio chyba za dużo ładu w barłogu mojego życia i z nudów i braku adrenaliny postanowiłam wszystko zburzyć.
Chyba sprawdzam po omacku granice własnej wytrzymałości. Miotam się między tym czego chcę a tym co muszę i bardzo się boję, że temu pierwszemu nie uda się wygrać. Wypite butelki wina, wypalone papierosy i tysiąckrotne pełne wsparcia analizy tematu
z osobami różnej płci, orientacji i wieku niewiele pomogą gdy przyjdzie mi się spowiadać

z życiowych planów. Czuję pętlę pobłażliwości, która wrzyna mi się w szyję, tylko że różowym konikom Pony takim jak ja żadnych pętli się nie zakłada. One tylko chcą być wolne i hasać po tęczy i nikt nie powinien ich za to karać. Może tego nie widać, ale ja naprawdę chciałabym wszystkim dookoła zrobić dobrze albo przynajmniej nie zrobić źle. Tymczasem czuję, że niektórzy uważają  inaczej. Nie życzę sobie wysłuchiwania, że 'poszukuję' i pełnego politowania milczącego oczekiwania aż 'mi przejdzie'. Dlatego uciekam od rzeczy, rozmów, luster, które pod maską troski i 'dbania o moje dobro' szydzą z mojej samorządności. Nie umiem negocjować gdy nie jestem słyszana. Nie chcę też i nie jestem psychicznie predestynowana do robienia ludziom na złość ani tym bardziej do srania we własne gniazdo, które wbrew temu, że chyba zostałam do niego podrzucona jakoś przypadkowo, lubię bardzo. I w tym jest sprzeczność, która mnie wykańcza bo nie widzę wyjścia, które nie wywoła burz z piorunami i tornadem. Stąd mój bierny opór, to chyba najlepsze określenie ale i tak będę zmuszona prędzej czy później spowodować little earthquake. Wcale nie cieszy mnie ta perspektywa. Mimo to wiem, że warto bo od siedmiu miesięcy dookoła dzieją się jakieś cuda. Grabaż miał rację, że w tym stanie ‘drzewa tańczą, domy stoją do góry nogami’. Liczę więc na kolejne cuda.
W końcu bycie konikiem Pony zobowiązuje.
Tak sobie teraz pomyślałam przeczytawszy mój lament, że nie ma to jak chcieć być traktowanym poważnie przez otoczenie a samemu w wieku 22 lat porównywać się do konika Pony. 

Bardzo lubię TO. Bardzo to chyba też nieliarsowe na ile się orientuję. 

Skala w jakiej pragnę wiosny i stopień mojego wzruszenia gdy czuję zajawkę ciepłego wiaterku na twarzy jest już nie do udżwignięcia. Jedyny plus tej chorej półrocznej zimy
i ciemności jest chyba taki, że póżniej jak pojebani doceniamy to, że kwiatek rośnie albo motylek lata. Przynajmniej ja, rok w rok gdy mogę w końcu nałożyć kusy płaczyk dostaję pijackiej euforii. Na którą to obecnie czekam, przyda się. Tak samo jak nowy Woody Allen.


I taki żarcik słowny na koniec. W. doszedł do wniosku, że hybrydę słowną oddającą nasze dwie podstawowe rozrywki ostatnich miesięcy stanowi słowo 'winieta'. Mniej bystrym podpowiem tylko, że pierwszym słowem jest 'wino'.

14.1.11

Dochodzi trzecia w nocy, czyli pora kiedy mój umysł bezwzględnie i w trybie natychmiastowym domaga się uwagi. Powinnam zapewne robić milion ważniejszych rzeczy niż wygłaszanie monologu do siebie samej ale nic nie poradzę na to, że i tak nie zasnę. Choć pewnie wpadałoby bo jutro przyjdzie mi być przodownikiem pracy wyrabiającym 200% umysłowej normy. Zresztą monolog ów stanowi (zważywszy na chwilowo intymny coraz  samozadowalający charakter) pewien rodzaj masturbacji,
a masturbacja, jak wiadomo to samo zdrowie. 

A w zdrowie inwestować trzeba.

Prawda jest taka, że ja wielbię tę porę totalnego zawieszenia jak mało co. Wrażenie, że jestem jedyną osobą na świecie i nic nie jest w stanie zachwiać mojego poczucia bezpieczeństwa. I świadomości, to przede wszystkim. Ciemność nocy sprawia, że dostrzegam w idealnych proporcjach potrzebę walki a jednocześnie wyrzeczenia się wyścigu, który społeczeństwo funduje mi za dnia. Dystans, niewymuszona 
i niezamierzona medytacja, dzięki której wiem że istnieją różne, również piękne warianty samotności. 

Zatem nic na to nie poradzę, że o tej właśnie porze myśli zaczynają wić się wokół mnie jak dziwki. Same się proszą o to, żeby wybierać spośród siebie co najlepsze i najbardziej ponętne i zapraszać skinieniem ręki do kabiny. Chociaż to chyba metafora nie na miejscu bo stan mojej głowy, pokoju i psychiki obecnie bardziej przypomina zwykły burdel niż klub go-go z luksusowymi kabinami.

Muranów krzyczy. Warszawa krzyczy, wulgarnie i ostentacyjnie, nie lubię jej za to. Widocznie mam temperament emerytki i do tego chyba za krótkie nóżki. Bo ciężko mi za nią nadążyć.

Słyszycie ten beatbox? To jej najlepszejsza piosenka, kropka.

I na dodatek szum deszczu liże mnie po uszach. Idealne okoliczności przyrody. Słyszę pierwsze dzienne tramwaje za oknem. Dobranoc.

12.1.11

Chwilowo zapominam o czekającej za drzwiami kolejce spraw do załatwienia i zamierzam walczyć z okropnym uczuciem dezorientacji wynikającym z bycia wrzuconą w związanym worku na głęboką wodę obowiązków. Niepokój drapie mnie od środka za każdym razem gdy 
w ciągu paru godzin zostaję bezceremonialnie teleportowana w inną rzeczywistość. Dlatego czuję, że muszę trochę poudawać, że nie istnieje świat inny niż ten zbudowany z czarno- białych znaczków i moich myśli. Poza tym źle robi mi niepisanie, za dużo mam myśli poplątanych  w środku i gdy widzę je zmaterializowane w postaci słów i znaków i trochę rozplątane to czuję, że nie są one tak nieokrzesane jak mi się wydaje. Jeszcze tylko troszeczkę zanim zajmę się wcielaniem 
w życie wizji mojej świetlanej przyszłości i nadam każdej ze spraw oddzielny numerek wystawiając tabliczkę z napisem ‘kasa czynna’. 
Ale to za chwilkę, obiecuję.

Będzie strumień świadomości zatem bo pięć kilo ustaw dotyczących relacji państwo- kościół w państwach Europy Wschodniej spogląda na mnie dość wymownie i nie mam czasu na pieszczoty oralne w Wordzie. 

Nadal sporadycznie zdarza mi się dźwigać wewnątrz niezidentyfikowany obiekt, który próbuje zahamować mi drogi oddechowe i czyni mnie rozedrganą. Dziś noszę go w sobie cały dzień zatem podejmuję próbę jego wyrzygania, która mam nadzieję odniesie skutek zamierzony czyli powrót do krainy chilloutu, orgazmu, kawioru i wiecznej szczęśliwości.

Miniony rok był sinusoidą. Najpierw o ekstremalnie stromym spadku 
a później o niespodziewanym natężeniu szczęścia, z którym do tej pory do końca nie wiem co mam robić, na co przerabiać. I jak się uspokoić by 
w kulminacyjnym momencie gdy atakuje w wieku lat 22 na zawał nie zejść. (Ekspresja słowna działa u mnie tylko w jedną stronę, uczuć pozytywnych nie umiem wyrazić nawet wtedy gdy radość kapie na mnie litrami  z sufitu czyli wtedy kiedy najbardziej tego potrzebuję. Mój drogi, musisz mi to wybaczyć i wierzyć temu, co mówią wtedy moje, według M ‘sarenkowate’, oczy. )
Czasem jednak wciąż toczę moja małą walkę o szacunek do swojego odbicia w lustrze i wciąż nawiedzają mnie rzeczy, myśli i stany, których sobie nie życzę. Przeganiam je jak muchy, wiem że odejdą, wiem też że cokolwiek się stanie dam radę, otrzepię się i with a litte help from my friends pójdę dalej. Ale, nie wiem czy to przez Warszawę, rozłąkę, sesję czy ( kurwa, niech będzie) PMSa, ale pociski tłoczone z moich własnych schizów wciąż atakują moją głowę. Czasem, na przykład dziś, trafiają.
Doświadczenie jednostajności i monotonni bardzo później pomaga wyławiać perełki z oceanu mającej smak zużytej gumy do życia codzienności i dostrzegać magię w rzeczywistości. Zatem, o ile nie są to bolesne poranki lub dłużące się jak msze w kościele gdy miałam lat dziesięć wykłady, szukam, próbuję wywąchać i chwycić za karczycho każdą najmniejszą wyjątkowość 
i każę jej trochę zostać w mojej głowie i siedzieć grzecznie w wydzielonej gdzieś w okolicach szyszynki ławce. Przestałam przejmować się detalami, słowo 'jebać' nie brzmi może dobrze jako credo (pewnie po łacinie brzmiałoby lepiej) ale sprawdza się doskonale. Mimo to w dni takie jak ten mam wrażenie, że zaraz jakaś bliżej nieokreślona siła o mocy oka Saurona wtargnie w to moje obecne zajebiste życie i znów mi je rozpierdoli szydząc z tego, że byłam skłonna przez chwilę uwierzyć, że mogę być całkiem wiarygodnym i opiniotwórczym i jak najbardziej uprawnionym do podejmowania decyzji organem oraz w to, że niekoniecznie jestem winna wszystkim plagom tego świata. W odwecie mam tylko słowa i moją żałosną odwagę by składać z nich zdania. ‘Odwagę’ bo język polski mówi mi, że nie istnieje coś takiego jak odwaga w wersji zdrobniałej.

Pij nie pierdol powiedziałaby M. Tak, to musi być PMS.
Bo przecież ten spontaniczny banan na mojej mordzie kiedy idę ulicą 
i przypomina mi się coś rozbrajającego zobowiązuje, prawda? 
Miałam wrzucić oniryczne How to dress well ale pomyślałam, że natężenie melancholii w ich wydaniu będzie jak na dziś zbyt ryzykowne. Właściwie to dziś wszystko byłoby ryzykowne. Myślałam więc i myślałam aż w końcu przypomniałam sobie, że obiecałam być odpowiedzialna za czyjś pijar i menejdżment i wydruk koszulek z napisem WEŁNA JEST ZAJEBISTA. Bo jest a ja regularnie rzucam w autora majtkami by to udowodnić. Tak naprawdę to zwykła  grouppie ze mnie.




Dostałam lukratywną propozycję napisania hip hopowego tekstu. Kusi ale nie wiem czy się odważę.

I jeszcze, gwoli formalności: gratulujemy wszystkim zaręczonym! A, znasz mnie i moje podejście, ale tym razem nie ma we mnie cienia ironii. Patrz, my to się zawsze w coś wpierdolimy:).

Już mi lepiej. Pełna entuzjazmu godnego bohatera Tales of Mere Existence  (swoją drogą mojego idola) ruszam do nauki. Nie ma opiardalania sia!

1.12.10

Zdecydowanie za często dopada mnie poczucie żenady. Przeczytawszy dziś wiele mądrych i bardziej mądrych myśli jednego z dwóch moich ulubionych osobników płci męskiej po czterdziestce, Wojewódzkiego J., uświadomiłam sobie niby oczywistą, a jednak niezwykle odkrywczą rzecz. Ogólnie rzecz ujmując powiedział on, że każda inna niż stworzona przez niego samego forma i konwencja, w której musi funkcjonować żenuje go i cała ta szydera bierze się z samoobrony przed tym poczuciem.
I, choć nazwanie tego co uprawiam szyderą ma się do siebie tak jak nazwanie ratlerka rottweilerem z tego tylko tytułu że oba umieją szczekać, to ja ten ból podzielam. Żenuję się w sytuacjach, do których totalnie nie przystaję. A jest to żenada bardzo specyficzna 
i sadomasochistyczna bo żenuję się samą sobą.

Samożenada, bo tak ją nazwę stanowi byt zupełnie ode mnie niezależny i odrębny. Zdarza się, teraz sporadycznie, kiedyś nagminnie, że włazi  z butami w moją samotność. Siedzi sobie  wtedy obok z listą towarzyskich porażek jakie przez nią
w mijającym dniu zaliczyłam i
chichocze w najlepsze a ja spuszczam główkę, obejmuję ramionami nogi, przytulam misia i siadam w kącie. I się tylko wzdrygam i trzęsę gdy ta głos podniesie albo mnie za ucho pociągnie. I tak sobie we dwie siedzimy, ja i ona, ta szmata co się upaja moim epickim cierpieniem.

Żenuję się gdy muszę wchodzić w pełne teoretyzowania uniwersyteckie polemiki, które są dla mnie abstrakcją, ale trzeba, po przecież pomyślą, że debil ze mnie. Żenuję się gdy babcia pyta mnie czy mam już chłopca albo czy ładny ten święty obrazek, ba, chyba nawet gdy pyta czy pomidorowa smakuje to trochę mi niekomfortowo. O, nawet obcasów nałożyć nie mogę bo też jakoś głupio, stuka to jakbym ja była nauczycielką jakąś. Jestem nieelastyczna do granic możliwości co stanowi żródło moich odwiecznych frustracji, kompleksów i poczucia winy. Zwłaszcza, że siostra ma, odkąd pamiętam, ociekając zajebistością  rozkładała śnieżnobiałym uśmiechem i urokiem osobistym na łopatki wszystko co się rusza. Zatem wzorce miałam z najwyższej półki a jednak nie umiałam ich odtworzyć. Wciąż oswajam się z tym, że foremka, z której jestem wypieczona ma swój własny kształt, choć może jest on mało symetryczny. 

Na swoje usprawiedliwienie mam tyle, że ja naprawdę nikogo krzywdzić moją gburowatością nie chcę. Ja po prostu, przez to poczucie  żałosnego niepasowania do klimatu mam czasami taką gulę w gardle i paraliż mózgu, wiem, to dysfunkcja poważna, ale chyba też nieuleczalna. Nie łatwo być puzzlem, który nie dość, że ma wypustek za mało to jeszcze
w nieodpowiednich  miejscach. Bardzo pragnę  to zaakceptować i od wielu bardzo się staram...nie, gówno prawda, nigdy się nie starałam. Zawsze wiedziałam, że ta walka jest skazana na porażkę. 

Fakt faktem, że chciałabym uznawać słuszność spraw powszechnie za słusznie uważanych oczywiście jeśli wiązałoby się to z pełnym przekonaniem i szczęściem. Tylko, że ja mam naturę, którą A. ładnie dziś nazwała 'przewrotną' i której istota opiera się na banalnej zasadzie negacji. Mianowicie gdy coś zrobić muszę bo trzeba/każą/wszyscy to robią/wypada/otrzymam 50 pkt lansu natychmiast wybałuszam oczy
i staję dęba niczym surykatka po czym ogarnia mnie najprymitywniejszy instynkt przetrwania i zamieniam się w antylopę, która, potykając się
o własne nogi, ucieka przed gepardem. Choć daleko mi do megalomanii to w moim świecie panuje totalitaryzm i jakiekolwiek naciski na führera czyli mnie kończą się katastrofalnie. Prawdopodobnie żyjąc w ZSRR byłabym, na złość wszystkim, gorliwą katoliczką. Ciężkie to życie, gdy w imię aspołecznej potrzeby uczciwości wobec własnego odbicia w lustrze, trzeba rozrywać sobie koszulę na klacie i się samobiczować i siebie samą od suk wyzywać.

Przepraszam za kolejne emo rozkminy. Dzięki nim czuję się trochę mniej chora psychicznie.
  
-This is not real, this is not really happening. -You bet your life it is.
Tori w najgenialniejszym wydaniu, proszę państwa:

I babciu- wiem, że to czytasz-naprawdę wspaniale gotujesz!

18.11.10

Przeżywam inwazje myśli, które atakują mnie nagle, zupełnie niespodziewanie. Chcę się nimi bawić, oglądać pod światło, od podszewki, sprawdzać ich strukturę. Obejrzane pod lupą okazują się kompletnie niegroźne i bezbronne. Nie dręczą mnie, nie mają władzy, co najwyżej poddołują, każą wziąć parę głębokich oddechów, pochlipać M do słuchawki by szybko się zreflektować spoglądając na ścianę, z której cieszą do mnie mordy najpiękniejsze w życiu chwile i osoby. Nie jestem naiwna by wierzyć, że stan, w którym się znajduję okaże się permanentnym, ale liczę na to że, jak Abradab  zasiałam jakieś ziarno
i w końcu dojrzeję do swoich wyobrażeń o dorosłości. Szczęściu?

Mi po prostu musi być niewygodnie, coś musi uwierać, najzwyczajniej 
w świecie potrzebuję tego by oddychać. Przyszła mi dziś do głowy taka myśl, że chyba czas najwyższy się z tym pogodzić a może nawet perwersyjnie i wbrew wszystkiemu przekształcić w atut i tym samym skonfrontować z własnymi, występującymi w ilościach hurtowych, paranojami. Wbrew mojej skłonnej do dołowania się osobowości wcale nie lubię gdy zbyt długo jest mi cieplutkoi przytulnie. Znajome stany i dotychczasowe definicje bezpieczeństwa kuszą, ale odwracam głowę i patrzę naprzód celowo zakładając prawy kciuk na lewy, choć anatomia każe inaczej. Perfekcjonizm albo, uściślając, aspirowanie do niego w każdej drobnej sferze życia sam w sobie nikogo jeszcze nie uczynił szczęśliwym, mnie powoli acz sukcesywnie wykańczał. Dlatego jestem orędowniczką twierdzenia, że rozdrabnianie się na miliard małych spraw przesłania to, co ważne. Mam chyba tak prymitywnie skonstruowaną psychikę, że muszę pobrodzić w szambie żeby później docenić zapach perfum. Nie zadowolę wszystkich a nad wyraz rozwinięty instynkt samozachowawczy i autokrytycyzm potrafią dać mi w ryj jak mało co. 
A może po prostu wystarczy przetrwać pare hardkorów by później umieć machnąć ręką na porażki rzędu krzywych spojrzeń czy krytycznych uwag wypowiadanych przez osoby, które nie znaczą dla nas absolutnie nic? Sztuka niemyślenia jest czymś czego wciąż się uczę. ‘Nadmiar świadomości odbiera odwagę czynu’ jak powiedział Witkacy. Dlatego bardzo świadomie pozbawiam się świadomości i rzucam w ramiona własnej, raczkującej dopiero intuicji.
Proszę, niech ten malutki detal, tak obca mi dotychczas namiastka pewności, niech ta nutka samoakceptacji pozostanie, niech będzie jak mój wyimaginowany piesek
z dzieciństwa, zawsze ze mną, przy nodze, niech słyszę jak cichutko sapie. Najwyższy czas.

Znudzona katowaną ipodową playlistą z braku własnego laptopa znalazłam, na obecnie eksploatowanym, siostrzanym, płytę Ani Dąbrowskiej. Nigdy nie słuchałam, nie znam ale dużo trochę bardziej normalnych, inteligentnych i ogarniętych życiowo niż ja i cenionych przeze mnie znajomych płci żeńskiej chwaliło. A że jeszcze obiło mi się o uszy, że ciepłe to
i urocze, w sam raz na listopadowe wieczory to z czystej ciekawości odpaliłam. (Do sprzątania. Bo jak nie mam internetu to zdarza mi się robić tego typu egzotyczne rzeczy ze zdziwieniem odkrywając że moja nora gdzieś tam na dnie posiada podłogę a stół blat. Upierdolony rzecz jasna.)
I krew mnie zalała. Tekst sprawił, że zastygłam nieruchomo i rozdziawiłam usta niedowierzając temu co słyszę. Ja naprawdę nie oczekiwałam wiele, ale to podobno takie ambitnie kobiece miało być więc liczyłam na to, że może mnie nie wkurwi przynajmniej
a może nawet w najlepszym wypadku (o naiwności!) jakoś tam zaintryguje. Bo ja takie menstruacyjne rozkminy na dobrym poziomie lubię bardzo. Przytaczam co usłyszałam: ‘Żyję tak jak chcę ale wiem oddać mogę wszystko byś na zawsze blisko przy mnie był, przy mnie śnił. Przetrwam każdą burzę, diabłu sprzedam dusze tylko bądź, przy mnie bądź.’ Lekka irytacja, krótkie ‘ja pierdolę’ w myślach, no ale ja tak reaguję na ¾ otaczającego świata, chuj, miało być słit, jest słit.' Zmieniaj mnie gdy zechcesz 
i tak bez ciebie przecież…’ uwaga!: ’…jestem niiiiiiczyyyyym.’ Oooo nie, kurwa, stop! Muszę to przewinąć, musiałam się przesłyszeć. 'Niiiiiiczyyyyyym', upierdliwie przeciągnięte tak, żeby każdy słyszał, nie myliłam się. Przepraszam, czy to ja już zgorzkniałam tak bardzo przez ostatnie lata czy świat oszalał? Czy może się czepiam niepotrzebnie i szarpię nie rozumiejąc sensu prawdziwej dozgonnej miłości? Już nawet pomijam i tłamszę odzywającą się we mnie na takie hasła, na co dzień bierną feministkę. Ja rozumiem. Związek, oddanie, intymność, symbioza, płeć schodzi na dalszy plan, w tym kontekście nie o to akurat  chodzi. Pomijam też swój charakter chory, który słowa ’zawsze’ i ‘nigdy’ (o przymiotniku ‘dozgonny’ nie wspominając) wykreślił jakiś czas temu ze swojego języka. Potrzebę samorealizacji też mam raczej rozwiniętą w normie. Ale proszę, jeśli na sali są dzieci albo młodzież: nie próbujcie tego w domu. Może
i nie jestem najbardziej kompetentną osobą by 
o to się czepiać. A może właśnie odwrotnie. Jestem zwolenniczką teorii, że każdy człowiek musi mieć taki kawałek przestrzeni, swoją własną Krainę Czarów, do której druga osoba przenigdy nie zagląda a nawet jeśli to i tak nie jest w stanie pojąć tego co tam się dzieje.
W mojej można spotkać wszystko, 
z gadającą gąsienicą oraz kotem z Cheshire włącznie. Zaciągam się moim własnym powietrzem niczym Pan Gąsienica swoim opium. Z równą intensywnością jak tym, które
z kimś dzielę. Inaczej, zupełnie odmienne są to odloty, ale w obu doskonale się odnajduję. 

Może to i nie fair dissować tak po bandzie, mnie, głuchej jak pień i artystycznie niedorozwiniętej, ale to tak ubodło we wszystkie moje przekonania, wywróciło na lewą stronę i wyolbrzymiło wszystko to na co reaguję panicznym ‘NIE!’ machając przecząco głową z opętanym wzrokiem dziecka Rosemary, że musiałam.

Mam nawrót na Flaming Lips. Oszalałam na punkcie 'Watching the planets', zaraz rozpierdolę te moje 5 metrów.

Ubóstwiam warszawskie wieczorki z A i lubię też dostawać na kacu grejpfruty. W ogóle sama sobie zazdroszczę moich przyjaciół.

Paaaanie. Zajebiście jest.

9.11.10

Zawsze fatalnie znosiłam codzienność z całą jej monotonią, przewidywalnością i wkurwami prozy życia rangi braku upranych majtek czy czegokolwiek co można by do gara włożyć. Miewałam okresy, w których za główny cel stawiałam sobie nadążenie za nią
i sprostanie wszystkiemu czego, grożąc palcem ode mnie wymagała. 
ADHD warszawskich przejść podziemnych, metra i chodników dopełniało klimatu i nie ułatwiało bynajmniej relaksu i kultywowania chilloutowych myśli. Wydaje mi się, że spieprzyłam sobie w ten sposób sporo dni i regularnie uprzykrzałam chwile, które nosiły w sobie niesamowity potencjał. 
Owszem, wciąż zdarza mi się znajdować w ogromie załatwionych spraw jakąś anormalną przyjemność. Ba, wszelkie rozkminy wówczas znikają bo po 20 godzinach na chodzie moje egocentryczne i nastawione na self-rozkminianie 'ja' przestaje istnieć i unosi się kilkanaście centymetrów ponad chodnikami. I nawet energii mi nie brak żeby to wszystko ogarnąć, nie, raczej poczucia zasadności tego zapierdalania. Szczęście i duma że udało mi się 
w dzień roboczy znaleźć siłę by ogolić nogi wydają mi się mocno słabe. Z nieukrywaną zazdrością i podziwem patrzę na osoby, które w naturalny sposób cieszy ten bieg, potrzeba nadążenia za wszystkim, które zawsze są przed czasem, przygotowane na każdą ewentualność. No i jeszcze nogi i nie tylko nogi ogolone mają zawsze.

Dlatego, żeby nie oszaleć i się w poczuciu niższości nie zajebać, mniej i bardziej istotne wiszące nad głową obowiązki i nudne rytuały sukcesywnie próbuję oswoić i jakoś przemarcyśkować. 
A to celowo coś olać, a to zapomnieć o tym, że jest siódma rano a ja będę
w domu o 23 słuchając chorych /pozytywnych/baunsowych dźwięków. Późną jesienią
i zimą słuchanie Joy Division powinno być dla mnie całkowicie zakazane choć wiem, że wrodzona skłonność do masochizmu i bezkrytyczne uwielbienie dla Curtisa sprawią, że kilka razy absolutnie świadomie zdarzy mi się złamać lekarskie zalecenia. Jak M lubię też zatopić się w alternatywnej, równoległej do tej prawdziwej rzeczywistości. 

Doszłam też do wniosku, że naturalnym sposobem na wypieranie monotonni jest dla mnie podświadome poszukiwanie sytuacji dziwnych, nowych i ryzykownych. Po dawce ekstremalnych emocji, jakie zafundował mi mijający rok, a których kumulacja nastąpiła w ciągu ostatnich 2 tygodni tym trudniej odnaleźć mi się plątaninie banałów. Końcówki nerwów mam wysunięte wyjątkowo blisko tafli skóry, czekam w napięciu na kolejną niespodziankę. Pomału wracam do cywilizacji, ale obawiam się, że obleśny i do bólu depresyjny listopad mi w tym nie pomoże, dlatego przyjdzie mi liczyć w tej walce tylko na siebie.

Aż się prosi by zarzucić jakąś mądrą myślą, metaforą, cytatem ale chyba zaczyna mi brakować słów na opisywanie procesu odkrywania nowych zwoi nerwowych we własnym mózgu. Szybko, boleśnie, trochę nie na moich zasadach, drastycznie, ale nieuniknione nastąpiło i czas nie stanął w miejscu tak jak jak z ogromną ostrożnością przewidywałam, chociaż nie miałam odwagi snuć jakichkolwiek intensywnych domysłów
czy prognoz. Mogłam tylko starać się ze wszystkich sił wznieść na wyżyny psychicznej wytrzymałości, szczerości i spokoju i dołożyć wszelkich starań by zneutralizować uderzenie, które i tak okazało się bolesne dla dwóch osób, którym najbardziej zależy na moim szczęściu. 

Bo palenie za sobą mostów w grę nie wchodziło absolutnie. Aż się prosi aby zarzucić  podręcznikowym klasykiem z tej okazji, ale powstrzymam się z lęku przed nadmierną dosłownością. Bo przecież ja tu filozoficzne rozważania najwyższego lotu snuję a nie organizuję playlistę dla sentymentalnych pięćdziesiątek. 
W związku z powyższym wściekła na siebie jestem za zaniedbanie towarzyskich kontaktów
i proszę 
o rozgrzeszenie i odrobinę większą niż zwykle tolerancję dla moich dziwactw. 'Oczy mam w głębokich dołach, jest ze mną utrudniony kontakt.' Jednocześnie chcę się obronić: zakochanie nie ma najmniejszego wpływu na moją płodność literacką, po prostu laptop wciąż przeżywa załamanie nerwowe, do tego stopnia wypierając zastaną  jesienną rzeczywistość że, mam nadzieję chwilowo, stracił pamięć.

Nadszedł moment, którego się bałam. Moment zdawałoby się naturalny w każdej znajomości,  który następuje wtedy, gdy chłopiec spotka dziewczynkę i decydują się posiedzieć razem na jednej ławce troszkę dłużej bo przecież wygrawerowane tępym scyzorykiem inicjały zobowiązują. Choć wciąż są świeżutkie, ławka nie tak znowu nagrzana a ptaszki śpiewają jak w Królewnie Śnieżce. W końcu w całym tym moim cienkim sposobie bycia, żałosnych żartach o minetach, i rubasznym śmiechu sama się pogubiłam
i zobaczyłeś mnie całkiem nagą (metafooora, publiko!metafooora!) a nie tak miało być
w mojej utopijnej wizji. Miałam być sweet ale jednocześnie cyniczna, cyniczna jak kurwa brzytwa, miałam hamować złe emocje, nie obgryzać paznokci i pierdolić system a w gorszych chwilach zaszywać się mojej norce i nikogo tam nie wpuszczać. Zatem dziękuję, że wytrzymujesz 
a nawet całkiem przekonująco zapewniasz, że znajdujesz przyjemność w obserwowaniu jak rysuję uśmiechnięte chuje gdzie popadnie, że znosisz jak
w artystycznym szale drę mordę do
tego przerażającego refrenu, zamieniając mieszkanie w burdel jak tornado i że ze stoickim spokojem przypominasz, że pomiędzy euforią a rozpaczą istnieją też czasem stany pośrednie. I za wiele innych 'łaskoczących rzeczy', które do upublicznienia się nie nadają.

Lubię SLE, ten akordeonik bardzo mnie kręci. Gdy pierwszy raz usłyszałam 'Foam' nie zmrużyłam oka do 5 rano, delektowałam się dźwiękami. Choć do ich koncertów szczęścia nie mam. A to zagrają o 17 jak to na Offie, a to w Forum, gdzie siedzieć kazali bo to kino przecież
i czasem tylko nóżką tupnąć można.


Wróciło mi autystyczne hobby czyli rozwiązywanie sudoku. Nie wiem
o czym to świadczy ale jedno jest pewne, nie jest to forma osiągania seksualnej satysfakcji. Mam taką teorię, że niektórzy jedynie poprzez krzyżówki są w stanie powyższej doświadczyć. O, ostatnio lubię też kolorowanki. Tak, zdecydowanie koloruję jak rasowy maniak seksualny.


Ależ ja jestem nierozważna. Po trzech miesiącach dopiero zapytać bojaska wprost o znak zodiaku. W dodatku podobno dwa rogate zwierzęta 
w jednej yyy..stajni nie mają szans bo obijają się o siebie. 
Dyskusja rozgorzała przy sobocie, a jej inspiracją 'Familiada'.

18.10.10

Biegam po mieście stołecznym jak chomik na amfie po kołowrotku. Między uczelnią, pracą, i miliardem spraw wciskanych w krótkie 'pomiędzy'. 
Ze światem pozostaję w kontakcie czytając 'Wprost' w metrze a do domu wpadam jak pies do budy po to by zasnąć w locie na poduszkę i zaparzyć kolejną porcję kawy do termosu. Składanie łóżka się nie kalkuluje chociaż buty na noc jeszcze zdejmuję. Ostatnio na przykład, pozostając na nogach 28 godzin non stop, osiągnęłam nowy wymiar świadomości. Gdyby ktoś nie odebrał mnie z pociągu pewnie skończyłabym, dostarczona tam przez przypadkowych obserwatorów, w Monarze. Najlepszym dowodem niech będzie, że na słowa 'ja pierdolę' odpowiadałam klasykiem: 'a ja twoją matkę wiśnioku pierdolony' uważając się za ostrego jak brzytwa mistrza ciętej riposty i umierając ze śmiechu i radości nad własną błyskotliwością.

Mimo chaosu i nawału spraw czuję, że mam siłę by unieść to wszystko i jeszcze więcej. Oglądam siebie samą z kompletnie innej perspektywy, odnajduję w sytuacjach dotychczas niewyobrażalnych, rozbijam sukcesywnie dotychczasowe wyobrażenie o szczęściu
w drobne kawałki jak kieliszki po wznoszonym toaście i to daje mi chorą, nieporównywalną
z niczym satysfakcję. Jakby nie było nieprzystające do niczego, pokraczne, dziwne
i nierealne, szczęście, że nazwę tak górnolotnie to co czuję, gdy się pojawia i otumania, uderza ze wszystkich stron i robi z ciebie debila, który nagle wzdycha na widok zachodu słońca i słucha Alanis Morisette, nie respektuje żadnych reguł. Nigdy już nie powiem 'nigdy', bo jestem żywym dowodem na to, że absolutnie wszystko jest możliwe. 

Coś takiego ekstremalnego dzieje się co dzień w mojej klatce piersiowej, mam wrażenie, że moje serce codziennie zalicza skok na bungee. Nie boję się zimy, krótkich dni i chorych temperatur. Po pierwsze, gorszej niż ta ostatnia  nie będzie już nigdy. A po drugie wciąż słyszę, że 'przecież będzie pięknie, zobaczysz'. Dlatego nawet troszeczkę na nią czekam.

Polly Jean, tym razem udająca Bowiego, będzie raz jeszcze. Bo wymyśliłam sobie, że ten riff idealnie odzwierciedla to, co gra mi w głowie w chwilach gdy czuję że oszaleję
z radości.

Infantylne post scriptum: wiecie, że wu plus em równa się....?

12.9.10

'Siejesz wokół siebie zniszczenie i gdziekolwiek się pojawisz, wszystko zamieniasz
w niwecz'.  Takim oto tekstem uraczyła mnie dziś, słowo w słowo, moja mama. So noise.

Sierpień minął błyskawicznie. Minął pod znakiem Katowic, Przemyśla, upałów, Siemianówki, pisania projektu o dofinansowanie w ramach praktyk od 8 do 16, co dłużyło się za bardzo i z każdym dniem piękniejszych wieczorów mniej więcej od 19 do północy. Te  z kolei kończyły się za szybko. Hole poczekało na mnie z koncertem a Metro stało  się moim drugim domem. Trzecim. A może i czwartym. Nieważne. 
 
Offa opisywać szczegółowo nie będę, naczytałam się, nagadałam i narozkminiałam na ten temat tyle, że mam już trochę dość. Ważne, że ani deszcz ani pseudozapalenie zatok, które, katowane lekami przeciwbólowymi pozwoliło mi przez trzy dni wypić morze alkoholu
w postaci jednego piwa, w dodatku redsa malinowego, nie stanęły na drodze radości jaką czerpałam z bycia w 'mieście ogrodów'
( sic! )
O dziwo nie utonęłyśmy z M choć kalosze eksploatowałam nadintensywnie, tak samo jak płaszczyk przeciwdeszczowy. W Dolinie 3 Stawów swojsko, kameralnie, dobrze. Znajome twarze, nieznajome często dźwięki, słodkie toi toie i zajebiste kabanosy. I tylko teleporter by się przydał niestety. Bo zmuszona byłam pominąć ukochaną Baabę chociaż Elvis dał radę. Zresztą 'Cigarette smoke phantom' dla mnie da radę zawsze. Mniej więcej chronologicznie to co widziałam dnia pierwszego i co zrobiło wrażenie: NP, Zu, Fennesz,
i Lenny Valentino. Jak dla mnie milion lat świetlnych od Myslovitz, introwertyczne dźwięki z czysto poetyckimi tekstami, powroty do dzieciństwa, na dodatek deszcz. Dreszcze i niemalże łzy w oczach. Warto było. No i A place to bury strangers z fizycznie odczuwalną ścianą dźwięku, stroboskop w mózgu i wiertara w gardle, poezja. 

A następnego dnia był bauns. Przy Toro y Moi, nie wiem czy kiedykolwiek byłam na bardziej pozytywnym koncercie a ryje mi i M nie przestawały się cieszyć przez pełną godzinę. Apteka dała radę. Połówkowo widziałam milion innych rzeczy, których nie dam rady tu opisać ale o These are powers wspomnieć muszę. Krótko i zwięźle: wow. Choć zupełnie czegoś innego się spodziewałam ale może to właśnie element zaskoczenia przeważył. Bo mam wrażenie że na ipodzie katowałam zupełnie inny zespół. No i Niwea, no. No. Tune-Yards skomentuję tylko tak, że mnie zamurowała i rozjebała na tyle, że chwilowo miałam gdzieś czy spóźnię się na Flaming Lips. O koncercie tych ostatnich pisać nie będę bo napisano już chyba wszystko. Albo ja jestem ucieleśnieniem plebsu i mam czysto jarmarczne potrzeby ale płakać mi się chciało ze wzruszenia patrząc, słuchając
i czując latające nad głową balony. I panów wychodzących z wielkiej wadżajny. Malkontenci spojrzą z politowaniem ale nic mnie to nie obchodzi. Jestem tylko prostą dziewczyną z Podlasia. Tak czy siak, bez pięknych dźwięków to przedstawienie nie miałoby żadnego sensu.

A później było Podkarpacie. Zabawy w małego chińczyka fotografującego wszystko co się rusza. Przy robieniu fot zajebistą, przeze mne opatentowaną techniką 'zza szyby samochodu' osiągnęłam dno totalne. Hasanie po niemalże ukraińskich polach i ćpanie niemalże ukraińskiego powietrza. Publiko podlaska: tam, do chuja pana wszędzie są góry albo jakieś pagórki! I aż uszy się zatykają.
  
A ugościła mnie jakbym była co najmniej Dalajlamą za co oficjalnie publicznie dziękuję.
I były rozkminy i na trzeżwo i po pijanemu, o wszystkim i o niczym. No dobra, właściwie tylko o jednym. No, o tym o czym ja i ona możemy w nieskończoność i jeszcze więcej.
I znów doświadczyłam tego cudownego uczucia kiedy po 5 minutach rozmowy pełnej rozpaczliwych lamentów i problemów z mojej strony na jej pytanie 'ale jaki ty kurwa w ogóle masz problem?' przez minutę jąkam się jak upośledzona by dojść do wniosku, że 'kurwa przecież nie mam żadnego.' Tęknię mocno, co smsem nie doszło piszę na blogasku. Zatem włala. I jakoś bardziej nie mogę się doczekać po tym wszystkim października.

Żeby w pełni oddać klimat podkarpackich samochodowych wojaży  wrzucam coś niesamowicie pozytywnego co zawsze będzie mi się już kojarzyć z tym pobytem. Pokochałam tę piosenkę od pierwszego usłyszenia. Pewnie dlatego że wokół było tak pięknie, zielono, gorąco a ja też nie miałam jeszcze pojęcia 'que voy a hacer'.

Poza tym zyskałam szwagra. Sprzed ołtarza nikt nie uciekł, rozjebaliśmy 
z A parkiet, nie połamałam się na szpilach a na samym ślubie, ja, przeciwnik małżeństwa totalny ryczałam jak głupia. No, to moja siostra, kaman! Wyglądała pięknie swoja drogą.
I tylko moje kompleksy wzrosły, że ja się, kurwa do takich wzniosłych i nieskalanych, idealnych rzeczy z moją aparycją rzekomo chamską i charakterem zgorzkniałym węszącym wszędzie nadciągający rozkład nie nadaję. Przyjdziemy niedługo z mamusią sprawdzić prześcieradło 
i wywiesić zakrwawione na wiosce w oknie coby sąsiedzi widzieli.

When you call out my name in rapture
I volunteer my soul for murder
I wish this moment here forever


PJ Harvey feat. John Parish -Black hearted love

'Cały ten seks' w moich uszach, wino w ustach i jakaś cholernie egzotyczna
a zarazem niesamowicie swojska i ciepła przestrzeń do odkrycia. Wszystkie symptomy.

Nie umiem chyba pisać w stanie narkotycznego haju ( podobno coś na jego podobieństwo teraz dzieje się w mojej głowie ) więc pozwolę sobie na zamieszczenie czegoś co doskonale oddaje wszystkie moje aktualne emocje:


 

Tym uroczym akcentem dziękuje za uwagę i uciekam w bardzo przyjemne towarzystwo i nie mniej przyjemne okoliczności.

24.8.10

'Ja przepraszam państwa najmocniej za zgrzytanie zębami...'
Chwilowo jestem absolutnie speechless. I przemówię najlepszą moim zdaniem piosenką pani o wspaniałym głosie, który darzę ogromnym sentymentem.

Right beyond the cigarette and the devilish smile
you're my crack of sunlight


P!nk- I'm not dead

Ile dziecinnej radości może udżwignąć 48 kilogramowe ciało?

16.8.10

Zanim mój laptop wróci do żywych i będę w końcu mogła dać upust wynurzeniom
o okropnych Katowicach, pięknej na ich tle niczym raj utracony jak to ktoś, nie pamiętam kto na swoim muzycznym blogu zauważył Dolinie Trzech Stawów, muzycznych odkryciach, przemyskich poljach, zalewach, górach, wiatrakach, upałach i rozkminach, zanim to wszystko opiszę ze wszystkimi detalami i aż do wyrzygu to dziś będzie jeszcze krótko i treściwie. A dokładniej to będzie o szczoteczce do zębów.

Bo tak sobie kilka dni temu zdałam sprawę, że to jest naprawdę przerażający przedmiot. Uświadomiłam to sobie stanąwszy przed lustrem o 3 w nocy już lekko pijana trochę dźwiękami, trochę słowami (ach!) ale najbardziej to chyba jednak winem półwytrwanym przed czyimś lustrem z zapakowaną jeszcze ową szczoteczką w ręku, którą rozpakować miałam po to żeby tam była po prostu i żeby była moja. Żebym nie musiała nosić swojej innymi słowy.

Bjork śpiewała I'm so bored with cowards, they say they want and then they can't handle. Obawiam się, że okażę się tchórzem ale na razie chłonę to co mam. Do dania i do wzięcia. W obustronnym pakiecie przede wszystkim rozmowy oparte na wzajemnym kończeniu zdań, żarty doprowadzające do łez i tyle subtelnej i werbalnej czułości, że aż przestałam maniakalnie pierdolić o seksie co M bezczelnie mi wytknęła. Wszystko się dzieje po coś, cytując moją A, ale na opiewanie jej cudowności i gościnności jeszcze przyjdzie czas.

Aha, szczoteczkę drżącymi rękami w końcu rozpakowałam. 


Caribou- Sandy