25.7.10

Jak usłyszałam od pewnego maniaka i stałego bywalca atmosfera Openera uzależnia. Po powrocie ciężko było mi się odnaleźć w sterylnych pomieszczeniach (a raczej
w pomieszczeniach w ogóle
) i nawet własny kibel nie cieszył jak kiedyś a odruch spuszczania wody po 5 dniach bliższych stosunków z tojtojami  zanikł niemal całkowicie. Chciałabym też tonem nieznoszącym sprzeciwu zauważyć, że lodowaty prysznic w 35 stopniowym upale kiedy słońce świeci w twarz JEST jedną z tych małych cudownych rzeczy, których trzeba doświadczyć. Nic, że za pierwszym razem mało nie zemdlałyśmy, później robiłam to rekreacyjnie. Per aspera ad astra, cytując Madzika, tfu, Senekę. 
Stopień naszej emancypacji sięgnął zenitu gdy rozstawiłyśmy namiot a później, po godzinie darcia ryjów i biegania dookoła niego pytając gorączkowo 'co robić?! co robić?!' odważyłyśmy się wejść do środka mimo że był tam PAJĄK. Ej, ale to nie był zwykły pająk! To był PAJĄK. Wielki, obleśny i owłosiony. Wciąż jestem przekonana że śmiało mógłby mnie pożreć. 'Lullaby'. 

Zarzutów, że to festiwal, na którym  zainteresowanie muzyką jest znikome nie kupuję. Owszem, spora część uczestników przyjeżdża niekoniecznie dla muzyki, popija Heinekeny i udaje, że chodzi na koncerty ale chyba przestrzeń jest wystarczająco duża (dialog zasłyszany w drodze na koncert: '-Hej, wiesz co mi przypomina widok tych wszystkich idących ludzi?' Filmy o wędrówkach antylop przez sawannę.') żeby wszystkich pomieścić? Zarówno tych głodnych wrażeń muzycznych jak i tych, którzy szukają innego rodzaju przygód. 
Ja sama odczuwałam nieziemską przyjemność leżąc w upalne popołudnia pod sceną Young Talents patrząc w niebo i tupiąc nóżką do rytmu. Trochę z powodu słabej organizacji pierwszego dnia, trochę w wyniku nie do końca opanowanej sztuki bilokacji, zmęczenia i bolących od wędrówek od sceny do sceny nóg pozostał mi jednak mały niedosyt. Nie daruję sobie, na szczęście tylko 15 minutowego, spóźnienia na Yeasayera na którego napalona byłam chyba najbardziej, pominięcia 2ManyDJs, Suki Off, NP i Archive.  

Yeasayer jednak zdążył mnie powalić i przykleić do gęby wielkiego obleśnego banana, który przez kolejne 4  dni miał już tam pozostać. Massive Attack i 'Teardrop' o zachodzie słońca przypomniały mi o trochę już przeze mnie zapomnianej i dawno nieodkurzanej 'Mezzanine' (podczas 'Inertia Creeps' oprócz dzikiego gibania się byłyśmy z M zdolne tylko do tak wysublimowanego komentarza jak 'Kurwaaa! Za-je-biś-cie!'). Byłam też zachwycona Najakotivą, jednak przed 4 rano kiedy nasze łby zaczęły niebezpiecznie opadać a walenie po mordzie w celu ożywienia się przestało działać, żałując że nie mamy przy sobie amfy albo przynajmniej dobrych piksów postanowiłyśmy wracać do namiotu. Jacaszek zachęcił mnie do odświeżenia 'Trenów' choć są one tak smutne, że aż straszne. Świetny moment na taki set, sporo ludzi, teleportacja w inną, magiczną rzeczywistość. Zaskoczył mnie Fox,  niesamowicie pozytywny i energetyczny koncert ('Belly of the Beast' !), podobnie jak Novika, której 'Lovefinder' zdecydowanie daje radę. L.U.C : pana dopiero powoli poznaję ale po jego występie jestem już pewna, że to będzie długa i bardzo namiętna znajomość. Pavement: to zobaczyć musiałam, chociaż byłam wtedy na etapie ostatniego lp dlatego na temat doboru repertuaru się nie wypowiem. Ludzi w namiocie mało, ale klimat naprawdę kozacki, wręcz podniosły. Kasabian, jak podejrzewałam, nie przekonał mnie, Skunk Anansie, pomimo przyciągającej teatralności Skin zdzierżyć nie mogłam
i chyba problem 'nie wiem co myśleć o tym zespole' rozwiązał się sam. Wyszłam więc po pół godziny żeby zająć dobre miejsce na Reginie. I to była świetna decyzja: tego, że jest cudowna, urocza i ogólnie kjut prawie jak pomeranian puppy
a jednocześnie prowokująca się spodziewałam, że wokalnie mnie rozwali również, ale że będzie grała na pianinie i krześle śpiewając, tupiąc nóżką i uśmiechając bez najmniejszego zająknięcia jednocześnie: tego już było za wiele. Kings of Convenience, pomimo moich obaw nie zamulili a jeśli ktoś uważa, że zamulili to ja bardzo lubię być tak zamulana. Dowód na to, że nawet i bez pierdolnięcia może być ciekawie. Obaw takich nie miałam co do Dead Weather, które ze wszystkich wcieleń Jacka White'a ostatnio lubię chyba najbardziej. Co prawda obiektywna do końca nie jestem bo The Raconteurs znam wybiórczo a White Stripes zdążyło mi się już trochę znudzić. Jak podejrzewałam było dzikie szaleństwo a pani wokalistka jest seksi, nesti i baaardzo mrau. No i Fatboy. Ja wiem, że zarzuty, że set pod publikę, że kotlet odgrzewany ale i tak ja prosta dziewczyna z Podlasia otwierałam szeroko gębę na widok wizualizacji, jakichś 5D zielonych świateł i  w ogóle bardzo dziwnych
i strasznych rzeczy.

Ostatnio rzadko zasypiam przed świtem. Dziś z winy 'Dirty Cartoons' Menomeny. Zaczyna się niepozornie ale później natężenie emocji jest imponujące. Nie wiem jak można tyle pomieścić w jednej piosence.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz