18.11.10

Przeżywam inwazje myśli, które atakują mnie nagle, zupełnie niespodziewanie. Chcę się nimi bawić, oglądać pod światło, od podszewki, sprawdzać ich strukturę. Obejrzane pod lupą okazują się kompletnie niegroźne i bezbronne. Nie dręczą mnie, nie mają władzy, co najwyżej poddołują, każą wziąć parę głębokich oddechów, pochlipać M do słuchawki by szybko się zreflektować spoglądając na ścianę, z której cieszą do mnie mordy najpiękniejsze w życiu chwile i osoby. Nie jestem naiwna by wierzyć, że stan, w którym się znajduję okaże się permanentnym, ale liczę na to że, jak Abradab  zasiałam jakieś ziarno
i w końcu dojrzeję do swoich wyobrażeń o dorosłości. Szczęściu?

Mi po prostu musi być niewygodnie, coś musi uwierać, najzwyczajniej 
w świecie potrzebuję tego by oddychać. Przyszła mi dziś do głowy taka myśl, że chyba czas najwyższy się z tym pogodzić a może nawet perwersyjnie i wbrew wszystkiemu przekształcić w atut i tym samym skonfrontować z własnymi, występującymi w ilościach hurtowych, paranojami. Wbrew mojej skłonnej do dołowania się osobowości wcale nie lubię gdy zbyt długo jest mi cieplutkoi przytulnie. Znajome stany i dotychczasowe definicje bezpieczeństwa kuszą, ale odwracam głowę i patrzę naprzód celowo zakładając prawy kciuk na lewy, choć anatomia każe inaczej. Perfekcjonizm albo, uściślając, aspirowanie do niego w każdej drobnej sferze życia sam w sobie nikogo jeszcze nie uczynił szczęśliwym, mnie powoli acz sukcesywnie wykańczał. Dlatego jestem orędowniczką twierdzenia, że rozdrabnianie się na miliard małych spraw przesłania to, co ważne. Mam chyba tak prymitywnie skonstruowaną psychikę, że muszę pobrodzić w szambie żeby później docenić zapach perfum. Nie zadowolę wszystkich a nad wyraz rozwinięty instynkt samozachowawczy i autokrytycyzm potrafią dać mi w ryj jak mało co. 
A może po prostu wystarczy przetrwać pare hardkorów by później umieć machnąć ręką na porażki rzędu krzywych spojrzeń czy krytycznych uwag wypowiadanych przez osoby, które nie znaczą dla nas absolutnie nic? Sztuka niemyślenia jest czymś czego wciąż się uczę. ‘Nadmiar świadomości odbiera odwagę czynu’ jak powiedział Witkacy. Dlatego bardzo świadomie pozbawiam się świadomości i rzucam w ramiona własnej, raczkującej dopiero intuicji.
Proszę, niech ten malutki detal, tak obca mi dotychczas namiastka pewności, niech ta nutka samoakceptacji pozostanie, niech będzie jak mój wyimaginowany piesek
z dzieciństwa, zawsze ze mną, przy nodze, niech słyszę jak cichutko sapie. Najwyższy czas.

Znudzona katowaną ipodową playlistą z braku własnego laptopa znalazłam, na obecnie eksploatowanym, siostrzanym, płytę Ani Dąbrowskiej. Nigdy nie słuchałam, nie znam ale dużo trochę bardziej normalnych, inteligentnych i ogarniętych życiowo niż ja i cenionych przeze mnie znajomych płci żeńskiej chwaliło. A że jeszcze obiło mi się o uszy, że ciepłe to
i urocze, w sam raz na listopadowe wieczory to z czystej ciekawości odpaliłam. (Do sprzątania. Bo jak nie mam internetu to zdarza mi się robić tego typu egzotyczne rzeczy ze zdziwieniem odkrywając że moja nora gdzieś tam na dnie posiada podłogę a stół blat. Upierdolony rzecz jasna.)
I krew mnie zalała. Tekst sprawił, że zastygłam nieruchomo i rozdziawiłam usta niedowierzając temu co słyszę. Ja naprawdę nie oczekiwałam wiele, ale to podobno takie ambitnie kobiece miało być więc liczyłam na to, że może mnie nie wkurwi przynajmniej
a może nawet w najlepszym wypadku (o naiwności!) jakoś tam zaintryguje. Bo ja takie menstruacyjne rozkminy na dobrym poziomie lubię bardzo. Przytaczam co usłyszałam: ‘Żyję tak jak chcę ale wiem oddać mogę wszystko byś na zawsze blisko przy mnie był, przy mnie śnił. Przetrwam każdą burzę, diabłu sprzedam dusze tylko bądź, przy mnie bądź.’ Lekka irytacja, krótkie ‘ja pierdolę’ w myślach, no ale ja tak reaguję na ¾ otaczającego świata, chuj, miało być słit, jest słit.' Zmieniaj mnie gdy zechcesz 
i tak bez ciebie przecież…’ uwaga!: ’…jestem niiiiiiczyyyyym.’ Oooo nie, kurwa, stop! Muszę to przewinąć, musiałam się przesłyszeć. 'Niiiiiiczyyyyyym', upierdliwie przeciągnięte tak, żeby każdy słyszał, nie myliłam się. Przepraszam, czy to ja już zgorzkniałam tak bardzo przez ostatnie lata czy świat oszalał? Czy może się czepiam niepotrzebnie i szarpię nie rozumiejąc sensu prawdziwej dozgonnej miłości? Już nawet pomijam i tłamszę odzywającą się we mnie na takie hasła, na co dzień bierną feministkę. Ja rozumiem. Związek, oddanie, intymność, symbioza, płeć schodzi na dalszy plan, w tym kontekście nie o to akurat  chodzi. Pomijam też swój charakter chory, który słowa ’zawsze’ i ‘nigdy’ (o przymiotniku ‘dozgonny’ nie wspominając) wykreślił jakiś czas temu ze swojego języka. Potrzebę samorealizacji też mam raczej rozwiniętą w normie. Ale proszę, jeśli na sali są dzieci albo młodzież: nie próbujcie tego w domu. Może
i nie jestem najbardziej kompetentną osobą by 
o to się czepiać. A może właśnie odwrotnie. Jestem zwolenniczką teorii, że każdy człowiek musi mieć taki kawałek przestrzeni, swoją własną Krainę Czarów, do której druga osoba przenigdy nie zagląda a nawet jeśli to i tak nie jest w stanie pojąć tego co tam się dzieje.
W mojej można spotkać wszystko, 
z gadającą gąsienicą oraz kotem z Cheshire włącznie. Zaciągam się moim własnym powietrzem niczym Pan Gąsienica swoim opium. Z równą intensywnością jak tym, które
z kimś dzielę. Inaczej, zupełnie odmienne są to odloty, ale w obu doskonale się odnajduję. 

Może to i nie fair dissować tak po bandzie, mnie, głuchej jak pień i artystycznie niedorozwiniętej, ale to tak ubodło we wszystkie moje przekonania, wywróciło na lewą stronę i wyolbrzymiło wszystko to na co reaguję panicznym ‘NIE!’ machając przecząco głową z opętanym wzrokiem dziecka Rosemary, że musiałam.

Mam nawrót na Flaming Lips. Oszalałam na punkcie 'Watching the planets', zaraz rozpierdolę te moje 5 metrów.

Ubóstwiam warszawskie wieczorki z A i lubię też dostawać na kacu grejpfruty. W ogóle sama sobie zazdroszczę moich przyjaciół.

Paaaanie. Zajebiście jest.

9.11.10

Zawsze fatalnie znosiłam codzienność z całą jej monotonią, przewidywalnością i wkurwami prozy życia rangi braku upranych majtek czy czegokolwiek co można by do gara włożyć. Miewałam okresy, w których za główny cel stawiałam sobie nadążenie za nią
i sprostanie wszystkiemu czego, grożąc palcem ode mnie wymagała. 
ADHD warszawskich przejść podziemnych, metra i chodników dopełniało klimatu i nie ułatwiało bynajmniej relaksu i kultywowania chilloutowych myśli. Wydaje mi się, że spieprzyłam sobie w ten sposób sporo dni i regularnie uprzykrzałam chwile, które nosiły w sobie niesamowity potencjał. 
Owszem, wciąż zdarza mi się znajdować w ogromie załatwionych spraw jakąś anormalną przyjemność. Ba, wszelkie rozkminy wówczas znikają bo po 20 godzinach na chodzie moje egocentryczne i nastawione na self-rozkminianie 'ja' przestaje istnieć i unosi się kilkanaście centymetrów ponad chodnikami. I nawet energii mi nie brak żeby to wszystko ogarnąć, nie, raczej poczucia zasadności tego zapierdalania. Szczęście i duma że udało mi się 
w dzień roboczy znaleźć siłę by ogolić nogi wydają mi się mocno słabe. Z nieukrywaną zazdrością i podziwem patrzę na osoby, które w naturalny sposób cieszy ten bieg, potrzeba nadążenia za wszystkim, które zawsze są przed czasem, przygotowane na każdą ewentualność. No i jeszcze nogi i nie tylko nogi ogolone mają zawsze.

Dlatego, żeby nie oszaleć i się w poczuciu niższości nie zajebać, mniej i bardziej istotne wiszące nad głową obowiązki i nudne rytuały sukcesywnie próbuję oswoić i jakoś przemarcyśkować. 
A to celowo coś olać, a to zapomnieć o tym, że jest siódma rano a ja będę
w domu o 23 słuchając chorych /pozytywnych/baunsowych dźwięków. Późną jesienią
i zimą słuchanie Joy Division powinno być dla mnie całkowicie zakazane choć wiem, że wrodzona skłonność do masochizmu i bezkrytyczne uwielbienie dla Curtisa sprawią, że kilka razy absolutnie świadomie zdarzy mi się złamać lekarskie zalecenia. Jak M lubię też zatopić się w alternatywnej, równoległej do tej prawdziwej rzeczywistości. 

Doszłam też do wniosku, że naturalnym sposobem na wypieranie monotonni jest dla mnie podświadome poszukiwanie sytuacji dziwnych, nowych i ryzykownych. Po dawce ekstremalnych emocji, jakie zafundował mi mijający rok, a których kumulacja nastąpiła w ciągu ostatnich 2 tygodni tym trudniej odnaleźć mi się plątaninie banałów. Końcówki nerwów mam wysunięte wyjątkowo blisko tafli skóry, czekam w napięciu na kolejną niespodziankę. Pomału wracam do cywilizacji, ale obawiam się, że obleśny i do bólu depresyjny listopad mi w tym nie pomoże, dlatego przyjdzie mi liczyć w tej walce tylko na siebie.

Aż się prosi by zarzucić jakąś mądrą myślą, metaforą, cytatem ale chyba zaczyna mi brakować słów na opisywanie procesu odkrywania nowych zwoi nerwowych we własnym mózgu. Szybko, boleśnie, trochę nie na moich zasadach, drastycznie, ale nieuniknione nastąpiło i czas nie stanął w miejscu tak jak jak z ogromną ostrożnością przewidywałam, chociaż nie miałam odwagi snuć jakichkolwiek intensywnych domysłów
czy prognoz. Mogłam tylko starać się ze wszystkich sił wznieść na wyżyny psychicznej wytrzymałości, szczerości i spokoju i dołożyć wszelkich starań by zneutralizować uderzenie, które i tak okazało się bolesne dla dwóch osób, którym najbardziej zależy na moim szczęściu. 

Bo palenie za sobą mostów w grę nie wchodziło absolutnie. Aż się prosi aby zarzucić  podręcznikowym klasykiem z tej okazji, ale powstrzymam się z lęku przed nadmierną dosłownością. Bo przecież ja tu filozoficzne rozważania najwyższego lotu snuję a nie organizuję playlistę dla sentymentalnych pięćdziesiątek. 
W związku z powyższym wściekła na siebie jestem za zaniedbanie towarzyskich kontaktów
i proszę 
o rozgrzeszenie i odrobinę większą niż zwykle tolerancję dla moich dziwactw. 'Oczy mam w głębokich dołach, jest ze mną utrudniony kontakt.' Jednocześnie chcę się obronić: zakochanie nie ma najmniejszego wpływu na moją płodność literacką, po prostu laptop wciąż przeżywa załamanie nerwowe, do tego stopnia wypierając zastaną  jesienną rzeczywistość że, mam nadzieję chwilowo, stracił pamięć.

Nadszedł moment, którego się bałam. Moment zdawałoby się naturalny w każdej znajomości,  który następuje wtedy, gdy chłopiec spotka dziewczynkę i decydują się posiedzieć razem na jednej ławce troszkę dłużej bo przecież wygrawerowane tępym scyzorykiem inicjały zobowiązują. Choć wciąż są świeżutkie, ławka nie tak znowu nagrzana a ptaszki śpiewają jak w Królewnie Śnieżce. W końcu w całym tym moim cienkim sposobie bycia, żałosnych żartach o minetach, i rubasznym śmiechu sama się pogubiłam
i zobaczyłeś mnie całkiem nagą (metafooora, publiko!metafooora!) a nie tak miało być
w mojej utopijnej wizji. Miałam być sweet ale jednocześnie cyniczna, cyniczna jak kurwa brzytwa, miałam hamować złe emocje, nie obgryzać paznokci i pierdolić system a w gorszych chwilach zaszywać się mojej norce i nikogo tam nie wpuszczać. Zatem dziękuję, że wytrzymujesz 
a nawet całkiem przekonująco zapewniasz, że znajdujesz przyjemność w obserwowaniu jak rysuję uśmiechnięte chuje gdzie popadnie, że znosisz jak
w artystycznym szale drę mordę do
tego przerażającego refrenu, zamieniając mieszkanie w burdel jak tornado i że ze stoickim spokojem przypominasz, że pomiędzy euforią a rozpaczą istnieją też czasem stany pośrednie. I za wiele innych 'łaskoczących rzeczy', które do upublicznienia się nie nadają.

Lubię SLE, ten akordeonik bardzo mnie kręci. Gdy pierwszy raz usłyszałam 'Foam' nie zmrużyłam oka do 5 rano, delektowałam się dźwiękami. Choć do ich koncertów szczęścia nie mam. A to zagrają o 17 jak to na Offie, a to w Forum, gdzie siedzieć kazali bo to kino przecież
i czasem tylko nóżką tupnąć można.


Wróciło mi autystyczne hobby czyli rozwiązywanie sudoku. Nie wiem
o czym to świadczy ale jedno jest pewne, nie jest to forma osiągania seksualnej satysfakcji. Mam taką teorię, że niektórzy jedynie poprzez krzyżówki są w stanie powyższej doświadczyć. O, ostatnio lubię też kolorowanki. Tak, zdecydowanie koloruję jak rasowy maniak seksualny.


Ależ ja jestem nierozważna. Po trzech miesiącach dopiero zapytać bojaska wprost o znak zodiaku. W dodatku podobno dwa rogate zwierzęta 
w jednej yyy..stajni nie mają szans bo obijają się o siebie. 
Dyskusja rozgorzała przy sobocie, a jej inspiracją 'Familiada'.