28.7.10

Pozytywnych spostrzeżeń nigdy za wiele. Nawet jeśli odnajdujemy je nad kubkiem trzeciej mrożonej kawy podczas lektury byle wywiadu  w 'WO' (które to, kawa i 'WO', stanowią stały element sobotniego popołudnia i nigdy nie występują oddzielnie, a jeśli już to jest to niewybaczalna profanacja ). I gdy są tak oczywiste i błahe, że aż wstyd się przyznać, że robią na nas wrażenie.

Tymczasem, panie van Groening, podsumował pan mój stan ducha w kilku zdaniach tak trafnie, że przez kilka dobrych minut z pełnym życiowej mądrości uśmiechem na twarzy typowym dla osoby która pojęła tajemnicę wszechświata patrzyłam w ścianę. Co więcej, przez resztę dnia miałam ochotę odtańczyć tryumfalny  taniec a' la Jim Carrey w 'Bruce Almighty'.
 
Fascynujące jest to, że ludzie potrafią przetrwać najtrudniejsze momenty. Nie wiedziałem, że utrata miłości może fizycznie boleć. Ale pojawił się też element satysfakcji, że dzieje się to po coś, taka wiara, że przetrwam i że wyjdę z tego lepszy (... ).
W momencie, gdy się rozstawaliśmy, wiedziałem, że kiedyś się z tego podniosę, i w dziwny sposób sprawiło mi to przyjemność, bo to również jest część życia. Czujesz wtedy tak dużo i tak mocno. Aż nadchodzi moment, gdy powoli wstajesz, wracasz do życia. To są piękne chwile.

/ Feliks van Groening, reżyser 'Boso, ale na rowerze'  

Pozostaje mi tylko przytaknąć. Już na stojąco. 

Aż wstyd, że dopiero teraz ogarnęła mnie beatlemania. Spóźniłam się tylko jakieś 45 lat. N, TO z ekskluzywną dedykacją dla Ciebie :)

25.7.10

Jak usłyszałam od pewnego maniaka i stałego bywalca atmosfera Openera uzależnia. Po powrocie ciężko było mi się odnaleźć w sterylnych pomieszczeniach (a raczej
w pomieszczeniach w ogóle
) i nawet własny kibel nie cieszył jak kiedyś a odruch spuszczania wody po 5 dniach bliższych stosunków z tojtojami  zanikł niemal całkowicie. Chciałabym też tonem nieznoszącym sprzeciwu zauważyć, że lodowaty prysznic w 35 stopniowym upale kiedy słońce świeci w twarz JEST jedną z tych małych cudownych rzeczy, których trzeba doświadczyć. Nic, że za pierwszym razem mało nie zemdlałyśmy, później robiłam to rekreacyjnie. Per aspera ad astra, cytując Madzika, tfu, Senekę. 
Stopień naszej emancypacji sięgnął zenitu gdy rozstawiłyśmy namiot a później, po godzinie darcia ryjów i biegania dookoła niego pytając gorączkowo 'co robić?! co robić?!' odważyłyśmy się wejść do środka mimo że był tam PAJĄK. Ej, ale to nie był zwykły pająk! To był PAJĄK. Wielki, obleśny i owłosiony. Wciąż jestem przekonana że śmiało mógłby mnie pożreć. 'Lullaby'. 

Zarzutów, że to festiwal, na którym  zainteresowanie muzyką jest znikome nie kupuję. Owszem, spora część uczestników przyjeżdża niekoniecznie dla muzyki, popija Heinekeny i udaje, że chodzi na koncerty ale chyba przestrzeń jest wystarczająco duża (dialog zasłyszany w drodze na koncert: '-Hej, wiesz co mi przypomina widok tych wszystkich idących ludzi?' Filmy o wędrówkach antylop przez sawannę.') żeby wszystkich pomieścić? Zarówno tych głodnych wrażeń muzycznych jak i tych, którzy szukają innego rodzaju przygód. 
Ja sama odczuwałam nieziemską przyjemność leżąc w upalne popołudnia pod sceną Young Talents patrząc w niebo i tupiąc nóżką do rytmu. Trochę z powodu słabej organizacji pierwszego dnia, trochę w wyniku nie do końca opanowanej sztuki bilokacji, zmęczenia i bolących od wędrówek od sceny do sceny nóg pozostał mi jednak mały niedosyt. Nie daruję sobie, na szczęście tylko 15 minutowego, spóźnienia na Yeasayera na którego napalona byłam chyba najbardziej, pominięcia 2ManyDJs, Suki Off, NP i Archive.  

Yeasayer jednak zdążył mnie powalić i przykleić do gęby wielkiego obleśnego banana, który przez kolejne 4  dni miał już tam pozostać. Massive Attack i 'Teardrop' o zachodzie słońca przypomniały mi o trochę już przeze mnie zapomnianej i dawno nieodkurzanej 'Mezzanine' (podczas 'Inertia Creeps' oprócz dzikiego gibania się byłyśmy z M zdolne tylko do tak wysublimowanego komentarza jak 'Kurwaaa! Za-je-biś-cie!'). Byłam też zachwycona Najakotivą, jednak przed 4 rano kiedy nasze łby zaczęły niebezpiecznie opadać a walenie po mordzie w celu ożywienia się przestało działać, żałując że nie mamy przy sobie amfy albo przynajmniej dobrych piksów postanowiłyśmy wracać do namiotu. Jacaszek zachęcił mnie do odświeżenia 'Trenów' choć są one tak smutne, że aż straszne. Świetny moment na taki set, sporo ludzi, teleportacja w inną, magiczną rzeczywistość. Zaskoczył mnie Fox,  niesamowicie pozytywny i energetyczny koncert ('Belly of the Beast' !), podobnie jak Novika, której 'Lovefinder' zdecydowanie daje radę. L.U.C : pana dopiero powoli poznaję ale po jego występie jestem już pewna, że to będzie długa i bardzo namiętna znajomość. Pavement: to zobaczyć musiałam, chociaż byłam wtedy na etapie ostatniego lp dlatego na temat doboru repertuaru się nie wypowiem. Ludzi w namiocie mało, ale klimat naprawdę kozacki, wręcz podniosły. Kasabian, jak podejrzewałam, nie przekonał mnie, Skunk Anansie, pomimo przyciągającej teatralności Skin zdzierżyć nie mogłam
i chyba problem 'nie wiem co myśleć o tym zespole' rozwiązał się sam. Wyszłam więc po pół godziny żeby zająć dobre miejsce na Reginie. I to była świetna decyzja: tego, że jest cudowna, urocza i ogólnie kjut prawie jak pomeranian puppy
a jednocześnie prowokująca się spodziewałam, że wokalnie mnie rozwali również, ale że będzie grała na pianinie i krześle śpiewając, tupiąc nóżką i uśmiechając bez najmniejszego zająknięcia jednocześnie: tego już było za wiele. Kings of Convenience, pomimo moich obaw nie zamulili a jeśli ktoś uważa, że zamulili to ja bardzo lubię być tak zamulana. Dowód na to, że nawet i bez pierdolnięcia może być ciekawie. Obaw takich nie miałam co do Dead Weather, które ze wszystkich wcieleń Jacka White'a ostatnio lubię chyba najbardziej. Co prawda obiektywna do końca nie jestem bo The Raconteurs znam wybiórczo a White Stripes zdążyło mi się już trochę znudzić. Jak podejrzewałam było dzikie szaleństwo a pani wokalistka jest seksi, nesti i baaardzo mrau. No i Fatboy. Ja wiem, że zarzuty, że set pod publikę, że kotlet odgrzewany ale i tak ja prosta dziewczyna z Podlasia otwierałam szeroko gębę na widok wizualizacji, jakichś 5D zielonych świateł i  w ogóle bardzo dziwnych
i strasznych rzeczy.

Ostatnio rzadko zasypiam przed świtem. Dziś z winy 'Dirty Cartoons' Menomeny. Zaczyna się niepozornie ale później natężenie emocji jest imponujące. Nie wiem jak można tyle pomieścić w jednej piosence.

22.7.10

Tak się stało, że i mnie dopadł syndrom życia na walizkach. Nie, nie ten wakacyjny tylko permanentny, spowodowany częstym obcowaniem z instytucją, która zagina czasoprzestrzeń czyli Polskimi Kolejami Państwowymi. Z pewną taką nieśmiałością uświadomiłam sobie, że poczucie swojskości zapewnia mi mój laptop, pseudoipod wraz z słuchawkami i kilka ważnych osób w pobliżu. Skrajne zmiany krajobrazu i nawyków co jakiś czas w dziwny sposób pchają mnie do przodu nie pozwalając się przyzwyczajać i zatrzymywać. Bo przyzwyczajenia to zło a Waits puentując  'Rain Dogs' miał absolutną rację.

W moich pięciu metrach kwadratowych na siódmym piętrze wieżowca na Muranowie, przestrzeni eksploatowanej przeze mnie chyba najintensywniej, dzieją się rzeczy o których nie śniło się filozofom. Cudowna samotność sprawia że moje rozkminy osiągają nowy wymiar, twory mojej chorej jaźni materializują się i żyją własnym życiem a ja sama osiągam lucid dreaming na jawie i niczym Stachurski staję się żółtą magnetyczną gwiazdą
i przekraczam granice ludzkiej  wyobraźni. W skrócie: za dużo, kurwa myślę. Mimo ogólnej ciasnoty nie zamieniłabym mojej psiej budy na nic, bo cytując klasyka ,' gramatyka nie bez powodu mówi, że spokój występuje tylko w liczbie pojedynczej.'  Jest więc mi ona wspaniałą bo moją i jeśli ktoś spróbuje do niej wtargnąć nieproszony nie zawaham się
i odgryzę mu jaja. Albo przynajmniej trochę poszczekam i pogryzę mu kapcie

Blog? Może to i czerstwe i tak, mam już niestety nieco więcej niż 13 lat, ale jak mój tata ostatnio zauważył, przechodzę podobno spóźniony okres buntu i ‘coś kombinuję’ bo ‘na obchody rocznicy Grunwaldu nie poszłam ale na jakieś parady mi się zachciało.’  No, pojebało mnie do reszty.

Myślę, że kawałek własnej,  choćby wirtualnej przestrzeni, sprawi, że w tych namacalnych 5 metrach, zrobi się mniej gęsto od emocji. Jest też jakaś nieśmiała nutka nadziei, że może jestem zdolna do, choćby tak prymitywnej, formy ekspresji. Niekoniecznie słownej, za dużo chłonę pięknych dźwięków, za często mam ochotę krzyknąć 'Babciu ! To je zajebiste!' a papierowo- zeszytowy pamiętniczek niestety słabo obsługuje jutjubowe linki. 
Słowem, mój nieistniejący terapeuta przypominający Kevina Spacey anno domini 1999 twierdzi, że taki słodki blogasek dobrze mi zrobi. A zatem hejże hola, przygoda przygoda  i chyba czas najwyższy zaprzyjaźnić się z kodem html, w który póki co wpatruję się z otwartą gębą, 'wtf?' wypisanym na twarzyi niecenzuralnymi zwrotami rzucanymi w próżnię średnio raz na minutę.

Od kilku dni natomiast baaaardzo dobrze robi mi pani Merrill Garbus. I nawet słyszalne wrzaski dzieciaka którego pilnowała podczas nagrań nie są w stanie mnie odstraszyć od 'Bird Brains'.