1.8.10

Śniło mi się ostatnio, że usiłowałam rozbić związek Alviego Singera i Annie Hall. Na swoje usprawiedliwienie mam tyle, że  sama Annie (której twarz stanowiła mieszankę rysów Diane Keaton i Mii Farrow) namawiała mnie do romansiku z Woodim polecając rzekomo dobrą miejscówę na seks na 9 piętrze jednego z nowojorskich wieżowców. Niestety, nie udało mi się ujrzeć ani doświadczyć jego pierwszego przed mózgiem ulubionego organu. Przez kilka sekund między snem a jawą byłam jednak pewna że znajduję się
w klimatycznym mieszkaniu na Manhattanie. Brakowało tylko 'Rhapsody in blue' Gerswina w tle:

Najpiękniejszy i najbardziej rozczulający opening jaki widziałam. Po obejrzeniu 'Manhattanu', póki nie zweryfikuję tego na własne oczy, Nowy Jork jest dla mnie miastem czarno białym.

Mam mojego własnego Allena, którego nie oddam nikomu. Tego, czyjego geniuszem nałogowo delektowałam się siedząc pod ulubionym kocykiem z ulubioną herbatką
w ulubionym kubeczku przed laptopem w pochmurne dni września 2008. 

Czarne tło, jazz, białe napisy, dziesięć liter pod hasłem 'written and directed by' i mam moją prywatną sesję psychoterapeutyczną. Żaden mężczyzna w żadnej sytuacji nigdy nie wprowadzi mnie w stan takiego spokoju i odprężenia. Żaden oprócz pana Konigsberga.

A propo, A powiedział mi kilka miesięcy temu że moje życie przypomina film. Chyba miał rację. Ostatnie dni to jedno wielkie cudowne szaleństwo, chociaż na pozór nie dzieje się nic. Ładuję akumulatory i cieszę się ostatnimi chwilami pełnowymiarowych wakacji szlajając się po mieście, w którym czas się zatrzymał. Jak mogłam nie tańczyć przez 20 lat? Myśli samobójcze owszem, miewam, lecz tylko wtedy gdy w połowie drogi rozładuje mi się ipod. Mam wtedy ochotę usiąść na krawężniku i płakać. Kolekcjonuję przeżycia i to jest uzależniające. I'm not tryin' to cause a fuss I just wanna make my own fuck-ups cytując Polly Jean Harvey.
Mądrości z publicznych szaletów głoszą, że lepiej żałować tego co się zrobiło niż tego czego się nie zrobiło. Mądrości szaletowe bywają odkrywcze i genialne w swej prostocie.

Ponadto jestem pełnoetatową i prywatną dziwką dla moich przyjaciółek. Dostępna 24 h/d, zawsze w pełnej gotowości, zawsze pod telefonem tak jak i one wobec moich, mniej lub bardziej porąbanych, rozkmin. Telefony o 3 w nocy bo moja M ma weltschmerz co oznajmia mi głosem, jakim mówiłyby małe niedopieszczone pieski gdyby mówiły. Smsy, które dostaję w połowie randki z pytaniem czy żyję i nie zostałam zgwałcona wymagające natychmiastowego odzewu bo jak nie odpiszę to zadzwoni i opierdoli bo przecież ona 'się kurwa martwi '.Nie piszemy do tego kogoś dzień po zanim nie zadzwonimy do siebie by zapytać czy, kiedy i co pisać. Moje trzy mistrzynie głębokiej i wnikliwej rozkminy, ciętych ripost przy których łącza gg się przegrzewają, przekleństwa mnożą, porozumienia osiągane są poprzez spojrzenie i których obecność daje mi poczucie, że mam wszystko
i jestem potrzebna. Hej biczyz, bez Was nic nie miałoby sensu! A ja wciąż, poprzez analogię do serialu 'Sex in the city', powtarzam, serialu, wierzę w magiczną moc liczby 4.


Jest jednak coś jeszcze czego brakuje mi do pełni szczęścia. Specjalnej broni masowego rażenia, która zmiecie z powierzchni ziemi wszystkie komary i muchy.

Holy Fuck mi się dziś przypomniał. Wciąż nie wiem czy to dołujące czy radosne. Chyba jedno i drugie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz